Józef Brynkus

13 grudnia 1981 w retrospekcji byłego studenta Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie

Stan wojenny zastał mnie na I roku studiów historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. I muszę przyznać, że było to doświadczenie szczególne. Wiązało się ze strajkiem, do którego wciągnął mnie Zdzisław Noga — profesor historii, przez wiele lat zastępca dyrektora i dyrektor Instytutu Historii a także dziekan Wydziału Humanistycznego Akademii Pedagogicznej/Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, gdzie obecnie pracuję jako profesor i kierownik w Katedrze Edukacji Historycznej. Jednak największy wpływ na moją świadomość polityczną wywarł nasz kolega z roku Adam Gąsior. Myślę, że to jemu i moim rodzicom zawdzięczam w równym stopniu, oględnie mówiąc, bardzo niechętny stosunek do komunizmu.

Strajk w Wyższej Szkole Pedagogicznej zaczął się w drugiej połowie listopada 1981. Udałem się nań, razem z dużą częścią I roku historii, pełen wiary, co było wynikiem braku dostatecznego rozeznania w ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce, że uda się nam powalczyć z komunistyczną władzą. Podczas strajku trwającego kilka tygodni uczestniczyliśmy w różnych wykładach, które prezentowali dla nas nieliczni naukowcy WSP Kraków, w tym dr Henryk Kotarski, doc. Andrzej Szyszko-Bohusz (ten nawet przybył potem do studentów strajkujących w hucie, wśród których była jego córka). Od nich dowiadywaliśmy się o prawdziwej polskiej historii, przede wszystkim tej nieodległej. Część ze strajkujących miała za zadanie plakatowanie miasta i rozlepianie oraz rozpowszechnianie różnego rodzaju ulotek. Symboliczne w tych okolicznościach było rozlepianie plakatu z napisem „co nam gwiazdka przyniesie”, które ktoś niefortunnie przylepił na inny plakat i wyszło: „co nam gwiazdka przyniesie białą pałą”. 

Życie na strajku było dziwne. Z jednej strony dość duży entuzjazm, ale też chaos i brak wizji czego tak naprawdę jako strajkujący chcemy. Niezbyt dobrze pamiętam wydarzenia z samego strajku. Wiem tylko tyle, że jako jeden z niewielu z naszego kierunku — wraz z Maćkiem Rosą i Adamem Gąsiorem — 13 grudnia 1981 roku dalej strajkowałem i gdy Jaruzelski wprowadził stan wojenny byłem na uczelni. Rano część z nas postanowiła pojechać — podstawionymi autobusami do huty. Przygnębiającą atmosferę treści dekretu o stanie wojennym — czytanego przez telewizyjnych lektorów w mundurach — pogłębiał strach części strajkujących, którzy nie wytrzymywali psychicznie, choć dotąd wydawali mi się, że są niezwykle odważni i zdeterminowani. Próbowali nas przekonać, że nasza decyzja o wyjeździe do huty jest błędna, gdyż w ten sposób dajemy władzy argument do ataku na nas. Część strajkujących uległa tej presji i udała się do akademików, stancji lub mieszkań w Krakowie. Prosiliśmy ich o to, żeby przekazali naszym kolegom, którzy pozostawili w budynku uczelni swoje osobiste rzeczy, aby po nie przyszli. Jak niektórym wiadomo długotrwały strajk na uczelni wszedł w fazę tzw. strajku rotacyjnego. Część studentów zmęczonych dotychczasowym pobytem w budynku WSP w sobotę udała się do akademików, by się przebrać, wykąpać i trochę odpocząć. Tych, którzy pozostali na uczelni mieli zmienić po kilku dniach. Jednakże w niedzielę sytuacją się diametralnie zmieniła. 

Niestety nasi koledzy nie przyszli po swoje rzeczy i my musieliśmy zabrać je do huty. Mieliśmy z tym kłopot, gdyż po kilku dniach pobytu wśród strajkujących hutników , zostaliśmy przez nich poproszeni o opuszczenie zmilitaryzowanego, na mocy dekretu o stanie wojennym, zakładu. Pobyt w takim miejscu osób nieuprawnionych, wg ustawodawstwa stanu wojennego, groził poważnymi sankcjami, aż do kary śmierci włącznie. Oczywiście dziś można powiedzieć, że jest to śmieszne, ale wówczas w mroźne grudniowe dni, gdy przed gmachem uczelni w Krakowie, a potem po ulicach samego miasta przejeżdżały bojowe wozy piechoty, a przed hutą stało kilkadziesiąt tzw. suk — czyli milicyjnych samochodów, musieliśmy zdecydować o dalszym działaniu, było to naprawdę trudne, by nie powiedzieć, że nawet wręcz bohaterskie. 

W hucie, wówczas zwanej Hutą im. Lenina, znaleźliśmy się już przed południem 13 grudnia 1981 r. Od razu dostaliśmy zadania do wykonania, ja z kolegą — też studentem WSP Kraków, którego imienia teraz nie pamiętam, ale wiem, że studiował wychowanie techniczne, otrzymaliśmy zadanie ochrony fragmentu ogrodzenia — coś ok. pół kilometra. Nasze zadanie polegało na obserwowaniu czy nikt nie przedostaje się na teren huty, by zorganizować jakąś prowokację, np. przenosząc materiały łatwopalne, czy wręcz wybuchowe. Paradoks polegał na tym, że teren, którego pilnowaliśmy był całkowicie oświetlony — widać było nas jak na dłoni, a wszystko poza tym było zaciemnione. Jednocześnie pora naszego pilnowania była dość szczególna — od 23:00 do 1:00. Było niezwykle mroźno a całe niebo było rozgwieżdżone i spadało mnóstwo meteorytów. 

Po dwóch dniach strajku w Hucie im. Lenina, hutnicy wyrzucili nas z obiektu, nie tylko z tego powodu, że był to teren zmilitaryzowany, a przebywanie na nim osób nieuprawnionych było zabronione i groziła surowa kara — wg dekretu o stanie wojennym nawet kara śmierci, ale również pewnym było to, że studenci przebywający w hucie staną się pierwszym celem pacyfikacji ZOMO, milicji i wojska. Opuściliśmy więc zakład i od tyłu przedostaliśmy się do linii tramwajowej. Wywieźliśmy z huty ulotki, legitymację NZS, odznaki, które potem w akademiku zostawiliśmy. Przejeżdżając przed bramą huty widzieliśmy tłum ludzi, ale przede wszystkim wojsko, milicję i oddziały ZOMO przygotowane do spacyfikowania obiektu. 

Jako student historii byłem takim średnim opozycjonistą. Za inspiracją Adama Gąsiora kilkakrotnie zdarzało mi się przenosić ulotki, a raz nawet je drukować w jego mieszkaniu. Uczestniczyłem też w okolicznościowych — z powodu miesięcznicy wprowadzenia stanu wojennego, rocznic patriotycznych — 3 Maja, 11 Listopada manifestacjach organizowanych w różnych miejscach Krakowa. Wraz z kolegami: w tym Adamem Gasiorem — ten mimo mikrej postury uwielbiał walczyć z zomowcami, Mariuszem Graniczką, Wiesławem Błautem, Andrzejem Przybyszewskim, Ryszardem Kułajem, Piotrem Mrozem wykrzykiwaliśmy różne antykomunistyczne hasła. Byliśmy dość radykalni. O naszym radykalizmie świadczy także manifestacja, którą urządziliśmy podczas zajęć z przysposobienia obronnego. Raz w tygodniu na jednym z ostatnich lat studiów studenci mieli zajęcia z przysposobienia obronnego. Dowiadywaliśmy się z nich o potencjale wojskowym państw Układu warszawskiego, w tym i Polski Ludowej. Śmialiśmy się wprost z wojskowych, którzy w istniejącym na naszej uczelni Studium Wojskowym dożywali spokojnej emerytury. Zdecydowana większość z nich nie błyszczała intelektem. Ale odgrywali się na nas podczas egzaminu. Tym bardziej, że podczas jednych z zajęć zorganizowaliśmy 15-minutową demonstrację, która wśród wojskowych wywołała popłoch. Jej przebieg był niezwykle ciekawy. O godzinie 12:00 wstaliśmy i przez 15 minut staliśmy w milczeniu. Nie odpowiadaliśmy na żadne pytania ani trakcie demonstracji, ani też po niej. Doprowadziło to do szału zwłaszcza oficera politycznego Studium Wojskowego. 

Moja aktywność opozycyjna w trakcie studiów — moim zdaniem była taka sobie — mimo to jednak była zauważona i po latach, gdy starałem się o pracę w WSP Kraków, ówczesny I Sekretarz KU PZPR, stwierdził, że jest ze mną kłopot, ale oni sobie z nim i ze mną poradzą. Jednak nie zdążyli. 

Wiem też jedno, że można się było przyzwoicie zachować w tym czasie. Wiem też, że była pewna grupa ludzi, których nie starano się zwerbować. Ja do nich należałem. Ze mną nikt jakichkolwiek rozmów nie przeprowadzał. Nie zaproponowano mi też pracy w milicji, wojsku, ani w więziennictwie, co było normą wobec absolwentów kierunków humanistycznych. Nie przeprowadzano ze mną również żadnych rozmów w momencie, gdy starałem się o paszport. A do wojska wysłano mnie na rok służby do jednostek ciężkich, podobnie, jak tego, który mnie na strajk wciągnął. 

Z czasów studiów i uczestnictwa w manifestacjach nie zapomnę okrucieństwa, sadyzmu, a nawet bestialstwa milicjantów i zomowców. Parę rzeczy utkwiło mi w pamięci: babcia stojąca na przystanku przed Główną Pocztą bita pałką po głowie przez zomowca; dowódca jednostki zomowców, wychodzącej z Domu Turysty, gdzie kwaterowali, uderzający pałą w skórzane buty — jak dzikie zwierzę szykujące się do ataku na ofiarę; kobieta z rozciętą i zakrwawioną twarzą, czego nabawiła się na skutek uderzenia strumieniem wody z armatki milicyjnego wozu i otarcia głową o drzwi Kościoła Mariackiego; kordony milicjantów wokół miasteczka studenckiego, gdy wychodziłem z kościoła misjonarzy, gdzie schroniłem się podczas jednej z demonstracji; demonstracyjne wycie i bicie w parapety w akademikach na zomowców udających się w kierunku stadionu Wisły; walki o krzyż na miasteczku studenckim. 

Wiele z tych wydarzeń — dziś tak sądzę — miało charakter prowokacji ze strony esbeków. Już w czasie stanu wojennego przekonałem się jak wielu musiało być wśród nas szpicli i prowokatorów. Szkoda, że nie odnaleziono esbeckiej dokumentacji zatytułowanej „Pedagog”, a dotyczącej WSP Kraków. Na dowód tego przytoczę tylko jedno zdarzenie. Gdy wróciliśmy już na uczelnię w 1982 roku, to po kilku miesiącach w akademiku, w którym mieszkaliśmy pojawiło się ogłoszenie, że można się zgłaszać po rzeczy pozostawione w hucie. Były one na świetlicy w akademiku poukładane w kupki, co oznacza, że wśród strajkujących musiało być wielu tajnych współpracowników, którzy potrafili dokładnie uczestnikom strajku w hucie przypisać konkretne ubrania, książki i inne rzeczy. 

Na koniec taka smutna refleksja. Nie wiem kim były opisane przeze mnie ofiary bestialstwa. Być może nawet one nie uzyskały jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Ale właśnie to także dla nich powinno się rozliczyć autorów stanu wojennego. Ironią historii jest również to, że w trakcie jednej z demonstracji wyciągnąłem z rąk zomowców moją znajomą ze studiów, która po kilku latach została żoną… esbeka.

How to develop your own website - Check it